Początek tygodnia to zawsze u mnie nowe wyzwania. Początek miesiąca tym bardziej. Zrozumie mnie na pewno każdy, kto pracuje w korporacji.
Moim największym wyzwaniem jest jednak ostatnio mały sierściuch, oparty o moją stopę czarną mordką i wpatrzony ufnymi oczami.
Mały rozchorował się nam ostatnio. Spędza mi to sen z powiek. I wiem, że po jutrzejszej (we łzach wyproszonej wizycie na cito), musi być tylko lepiej.
Będzie, prawda?
Moja M., delikatna kruszyna w tym okresie okazuje się bardziej opanowana ode mnie. Ja - na co dzień ''twardo i mocno stąpająca po ziemi '' (a na pewno tak mi się wydaje) - od paru dni rozsypuje się emocjonalnie. Bo... chyba nie do końca potrafię sobie poradzić z tym, że jestem bezradna, że nie potrafię ''już i teraz'' pomóc swojemu sierściuchowi.
Lubię mieć kontrolę nad swoim życiem, co nie oznacza, że nie jestem spontaniczna (zdecydowanie jestem!). I co nie oznacza, że przy mojej M. tej kontroli nie tracę.
Wyczekuję jutra. Wizyta o 9:30. Mały będzie miał RTG kręgosłupa i wizytę u chirurga-ortopedy. Chirurga wygooglowałam dziś na pięćset milionów sposobów.
Jestem pewna, że będzie w dobrych rękach.
Patrzę ze łzami w oczach jak niezgrabnie pokonuje najdrobniejszą fałdę na pościeli. Jak siada z przykulonymi uszami i zaczepia o głaskanie pod łapką (coś w tym jest, odkąd go mam). To i tak lepiej niż wczoraj wieczór -gdy uciekał z łóżka i chował się po kątach.
Trzymajcie wszystkie kciuki. Tym bardziej, że na "placu boju" będziemy tylko we dwoje :( Ja i mój najczarniejszy czarnuch na świecie, mały M* :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz